O ile
dobrze pamiętamy Lichotek był sierotą. I to taką trochę „nie tego”. Bo kto to
widział, żeby sierocie wytykać, że śmierdzi, nie myje włosów i ścina sterczące
kłaki kuchennym nożem? Owszem bohater mieszka w koszmarnych
warunkach, jest podle traktowany przez prawnego opiekuna, ale okrzyk trwogi,
który ciśnie się na usta w związku z tą sytuacją, zostaje przez te jego tłuste
i sterczące włosy, skutecznie stłumiony. Nie mamy więc tutaj do czynienia z
żadną apoteozą cierpienia: jest strasznie i nieprzyjemnie, ale nie do końca
poważnie, ponieważ gdy czytamy o Lichotku, cały majestat związany z rolą ofiary
gdzieś pryska.
Pisząc o
tym, że „był sierotą”, miałam na myśli, to że „już” nią nie jest, a właściwie
to nigdy nią nie był. Podczas wielkiej przygody na makiecie kolejki
elektrycznej i walki jaką stoczył ze złym czarnoKsiężnikiem Bazylim Deptaczem,
w pierwszej części swoich przygód, odkrył, że jego rodzice żyją. I całkiem
przypadkowo ich uratował: w momencie, gdy wredny Bazyli za jego sprawą się
„rozciapciał”, prysło rzucone na nich zaklęcie „skamienienia”. Sam Lee (bo tak
naprawdę ma na imię nasz dzielny chłopiec, woli jednak by nazywać go Lichotkiem)
nadrabia stracony czas z mamą, tatą i nianią Flanelcią, poznając przy tym
rodzinne, magiczne sekrety. Rodzice postanawiają zafundować chłopcu wszystkie
stracone urodziny na raz! Dzieciak, który nie miał niczego i jadał odpadki,
nagle ma: dom (i to nie byle jaki: bo Dwór Merlina), kochających bliskich,
mnóstwo zabawek (ubrania i furę smakołyków zresztą też), a także wiernego
towarzysza – pieska Partacza. Ten ostatni, jak pamiętamy upodobał sobie
Lichotka już w poprzedniej części, doceniając jego walory zapachowe. Fakt
faktem, że „cuchnący dzieciak” śmierdzi już mniej, a właściwie w ogóle, ale
Partacz nie jest zbyt wybredny i w jego wielkim serduchu jest miejsce także dla
czystego Lichotka. I wszystko byłoby cudownie, gdyby rodzice nie zabrali go do najfantastyczniejszego miejsca na
świecie - na Wyspę Śmiechów - gdzie COŚ wpadło na ich trop. Nad głowami naszych
bohaterów zaczęły zbierać się czarne chmury. A jak wiemy z poprzedniego tomu,
takie zawsze podążają wiernie za czarnoKsiężnikami...
Zło nie
śpi, nawet jeśli przybiera postać bandy zidiociałych dziwaków. Nasi
antagoniści mają może malutkie móżdżki, ale ich serca są czarne i wypełnione
złem. Sami nie stanowiliby dla rodziny
Stubbsów większego zagrożenia, ale śladem Lichotka, jego mamy i taty, podąża
także pewna na wskroś podła i potężna istota – strażnik smoka. Ma ona swój
własny cel, do którego osiągnięcia potrzebna jest mu tylko mama Lichotka – Lee
Stubbs. Postanawia jednak ułatwić sobie
działanie, manipulując rządnymi zemsty czarnoKsiężników. W obliczu tego
z czym przyjdzie Lichotkowi walczyć tym razem, Bazyli Deptacz był małym pryszczem.
Nagle Sam
Stubbs nie poznaje swojego syna - wrogowie unieszkodliwiają go odbierając mu pamięć. Bez przeszkód mogą wtedy porwać nieskończone
źródło many - koniecznej do uprawiania czarów - czyli panią Lee. Nasz nieletni,
w towarzystwie tylko małego pieska, uda się więc na Wyspę Śmiechów by ją
uratować. Za dnia i w świetle słońca to cudowne miejsce, po zmroku, skąpane w
strugach deszczu zamienia się w upiornie „martwą” przestrzeń. Zwłaszcza, że jest
już „po sezonie” i wyspa została zamknięta. Opętany przez zło lunapark staje
się dla chłopca śmiertelną pułapką. Będzie go tu ścigać pluszowa armia z zębami
ostrymi jak szpilki, mechaniczny tyranozaur i rozsierdzone, drewniane konie.
Wszystkie mają tylko jeden cel: złapać i unicestwić nieproszonego gościa.
Oprócz nich na chłopca poluje jeszcze siedmiu paskudnych czarnoKsiężników,
którzy chcą go boleśnie „ochuchać”. A jak pamiętamy: nic nie może równać się ze
smrodem czaru wydechowego, który jest mieszanką różnych wstrętnych zapaszków:
martwych ryb, wiekowych trampek i wszystkiego co zatęchłe i zgniłe. Najgorszym jednak, co tutaj spotka Lichotka jest tytułowy
Dragodon.
W
poprzedniej przygodzie Lichotek miał kilkoro sprzymierzeńców i jednego wroga
(+nietoperz), tym razem pomaga mu tylko mały piesek, a od przeciwników aż się
roi.
Policzmy: siedem cuchnących zmor, przepotężny Dragodon i jego pupilek oraz armia
ożywionych stworów. Czy to aby nie za dużo na jednego małego chłopca? Nie ma
się co bać: sprytny Lichotek nie podda się, mimo że sytuacja nie raz wyda się
być przegrana. Nie cofnie się przed niczym i będzie walczył, bo cel jest
słuszny: znaleźć i uratować mamę. I w zasadzie jego niezłomna postawa, to morał
z całej historii.
Ian
Oglivy w tekst opowieści często wplata przemyślenia Partacza i Lichotka, które
rozładowują powstałe wcześniej napięcie. Dowcipkuje, obśmiewa niejako grozę,
którą „wyczarował” na kartach bajki. Dlatego też w drugiej części
czarnoKsiężnicy są karykaturami samych siebie. Są głupkowaci i nieudolni. Nie
musimy czytać tego co mówią, by się tego domyślić, wystarczy poznać ich imiona:
Cedryk Tumaniec, Parchacy Fleja, Ślamazarian Ćwok, Zakucjusz Pała, Makabrycy
Chrzęst. Mimo wszystko to nadal psychopaci pełną gębą i nie należy ich
ignorować. Chociaż trzeba przyznać, że nie boimy się ich tak, jak baliśmy się
Bazylego i dlatego druga część w wykonaniu czarnnoKsiężników jest słabsza od
pierwszej. Poza tym warto podkreślić, że postacie są dopracowane i przemyślane.
Także sam Dragodon zrobił na mnie wrażenie i, co najważniejsze i
najdziwniejsze: wzbudził we mnie cień współczucia. Lichotek w swojej drugiej
przygodzie doświadczył znów zła, ale nieco innego. Co stanowi dla niego i dla
czytelnika ważnej lekcji: motywacje do czynienia zła mogą być naprawdę różne.
Plastyczne
opisy, bardzo sugestywnie przedstawione emocje, nie pozwalają nam oderwać się
od lektury. Mimo iż, wiemy co się wydarzy i w którą stronę
podążamy, to czytam książkę z przyjemnością. Siedząc w wagoniku rollercoastera, wrzeszcząc wniebogłosy, dajemy się porwać w wir pełnej
niebezpieczeństw przygody. W szaleńczym pędzie, który zafundował nam Oglivy,
obserwujemy (tylko kątem oka) jak fabuła kluczy, skręca i wije się, tworząc obraz
niesamowicie dynamiczny i dosyć oryginalny. Pomysłów byłemu „Świętemu” widać
nie brakuje. Zwłaszcza tych, które i dorosłym przypadają do gustu. Bo kto to
widział, żeby stateczny (a phi!) ojciec rodziny łamał z taką lubością przepisy
drogowe?
P.S. I co do diaska z tą
okładką? Czy ona miała być jakaś wodoodporna? Jeśli tak to chyba z równą
skutecznością co flagowce Sony... W każdym razie w dotyku ta guma jest
nieprzyjemna, ma ostre i raniące kanty (!), a wizualne też w sumie żaden
szał. Przypomina mi szkolne (brrrr)
okładki do zeszytów. Mam nadzieje, że planowane wznowienie będzie miało
„normalną” miękką oprawę.
Wartości edukacyjne
|
Przede
wszystkim trzeba wierzyć w siebie i nigdy się nie poddawać. Ci, którzy czynią
zło mogą mieć różne motywacje.
|
6/6
|
Koszmarkowatość
|
Drastyczne i straszne elementy
równoważone są w tekście przez humor.
|
2/6
|
Estetyka
|
Przykuwająca wzrok odblaskowa
okładka (materiał z której została wykonana pozostawia wiele do życzenia),
sugestywne szkice świetnie korespondujące z tekstem.
|
3/6
|
Pomysłowość
|
Miejsce akcji w lunaparku? Nie
mogło się nie udać. CzarnoKsiężnicy, to jednak nic w porównaniu z
bezmyślnymi, wściekłymi pluszowymi maskotkami.
|
5/6
|
Inne walory
|
Duża czcionka i niebanalny
humor
|
5/6
|
Dostosowanie do wieku
|
Książka idealna na ucznia
szkoły podstawowej. No i dla dorosłych.
|
8+-100
|
Autor: Ian Ogilvy
Tytuł: Lichotek i
Dragodon
Tytuł oryginalny: Measle and The Dragodon
Tłumaczenie: Paweł
Łopatka
Ilustracje: Chris
Mould
Wydawnictwo:
Wydawnictwo Literackie
Wydanie: I
Rok wydania: 200
Oprawa: miękka
Ilość stron: 300
Cena: 24,90 zł
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz